Ogród, sad i gospodarstwo domowe – bogactwo diety mojego dzieciństwa

Z roku na rok przybywa na świecie zachorowań na nowotwory. Jest to już choroba dzisiejszych czasów, na którą nikt nie znalazł jeszcze w 100% skutecznego lekarstwa. Próbujemy wytypować winowajców – nadmiar białego pieczywa, cukier, sól, chemiczna obróbka żywności, konserwanty, sztuczne składniki… Potwierdzono już, że wiele z tych rzeczy rzeczywiście nam szkodzi. Co zatem jeść? Jak się odżywiać? Wróćmy z naszymi nawykami do czasów, kiedy odżywianie nie było główną przyczyną chorób. Do czasów mojego dzieciństwa. Zapraszam do lektury.

Matka natura i cztery pory roku

Pamiętam z mojego dzieciństwa, że lubiłam wychodzić do ogródka i patrzeć jak rosną rośliny, warzywa, jak dojrzewają owoce. Byłam urzeczona, że o każdej porze roku (a czasem nawet w ciągu kilku dni) zmienia się widok. Kwitną kwiaty, na drzewach pojawiają się owoce, jesienią liście żółkną, opadają. Bardzo lubiłam smakować wszystko, co było przeznaczone do jedzenia – czasem nawet eksperymentowałam, szukając w ogrodzie coraz to nowszych smaków.

To mama decydowała o głównych posiłkach, ja natomiast o reszcie.

Pierwszą rośliną jakiej spróbowałam, był szczaw. Dziś mocno niedoceniany i przez wielu nielubiany, a jednak pełen witamin i wartości odżywczych. Lubiłam też jeść chleb ze smalcem, na wierzch kładąc listki szczawiu. Do dziś pamiętam ten smak i zapach – zapach dzieciństwa. Tak samo było ze szczypiorkiem, zieloną pietruszką i koperkiem. Kiedy tylko się pojawiały, mojej radości nie było końca. Dzisiaj dzieci wyciągają pietruszkę z rosołu i odmawiają jedzenia koperku. Dlaczego? Bo nie są do tych smaków przyzwyczajane od małego, nie mają też radości samodzielnego eksplorowania ogródka.

Potem pojawiały się truskawki, czarna i czerwona porzeczka oraz agrest. W międzyczasie rosła też młoda marchewka, którą wycierałam o mokrą od rosy trawę chrupałam jak najlepszy przysmak. Tak samo było z kalafiorami, czy moim ulubionym bobem i groszkiem. Następnie w ogrodzie pojawiały się pomidory i ogórki. Z owoców – czereśnie, wiśnie,  jabłka, śliwki, gruszki. Jadło się je świeże z drzewa czy krzaczka – nie były przetwarzane, nawożone i pompowane chemią, żeby były bardziej błyszczące i większe. Mama z owoców robiła naturalne kompoty i dżemy. Nie było wtedy na rynku takich produktów jak ksylitol, a i tak domowej roboty przetwory były o wiele zdrowsze niż obecnie te, które można kupić w sklepach. Herbata była parzona z lipy oraz malin, suszonych na strychu.

Jesienią kisiło się kapustę, a w niej obowiązkowo – pyszne jabłka. Kiszonki wspaniale wpływają na odporność organizmu. Ziemniaki, marchew i buraki przechowywane były w kopcach, aby wystarczyły na całą zimę. Zbierało się też w lesie grzyby, np. opieńki- część przerabiało na pyszne sosy, a pozostałą suszyło lub robiło z nimi przetwory.

Jadłam dokładnie tyle, ile organizm potrzebował i wtedy, kiedy byłam głodna.

Pyszności spoza ogródka

Oprócz warzyw i owoców jemy także mięso, nabiał i pieczywo.

Mama dbała o to, żebyśmy regularnie pili mleko (prosto od krowy, jeszcze z pianką). Ser biały, masło, śmietana, maślanka i zsiadłe mleko były zawsze robione w domu. Dwa razy do roku były robione przetwory własnej roboty z trzody chlewnej. Kiełbasa , boczek i żeberka wędzone przez tatę wisiały przez cały rok na poddaszu. W workach znajdowała się solona słonina. Tato był pasjonatem królików, z których powstawały pyszne, zdrowe pasztety.

Kury i jajka były na porządku dziennym – czy próbowałeś kiedyś, jaka jest różnica między sklepowym, a domowym jajkiem na miękko? Sklepowe jest nie do zjedzenia, kiedy przyzwyczaisz się do jajek prosto od kury. Dopiero wtedy widać, jak wielką różnicę robi sposób chowu kur, a pojęcie jajek od szczęśliwych kur nabiera nowego znaczenia.

Własne zboże pozwalało na wytwarzanie własnej mąki, z której mama wypiekała chleb i inne smakołyki, np. ciasta z owocami z ogródka. Obecnie mąka jest uważana za szkodliwą i wpływają negatywnie na skłonność zachorowań na nowotwory – czy słusznie? Mąka razowa, orkiszowa czy kokosowa może być zdrowsza od pszennej, jednak warto pamiętać, że kiedyś zachorowań na nowotwory było o wiele mniej, a była znana jedynie mąka pszenna.

Poszukiwanie złotego środka

I tak koło się zamykało – każda pora roku miała swoje uroki i była kojarzona z różnymi warzywami i owocami. Każde dziecko wiedziało, kiedy kwitnie lipa i kiedy pojawią się maliny. Dzisiaj? Niekoniecznie. Wszystko jest dostępne na wyciągnięcie ręki – mrożone, konserwowane, importowane. I choć moda na świadomość w temacie odżywiania powraca, a wiele osób zaczyna uprawiać własne ogródki lub kupować produkty u lokalnych rolników, wiele jeszcze brakuje, aby społeczeństwo w pełni zrozumiało, na czym polega dbanie o siebie i swój organizm.

Przez 40 lat szukałam dobrego sposobu odżywiania. Potrzeba mi było ukończenia kursu dietetyki, żeby uświadomić sobie, że odżywianie z czasów dzieciństwa to właśnie była zdrowa, naturalna piramida żywnościowa. Wystarczy do niej dodać liczby i całość umieścić w tabeli aby wiedzieć, ile powinniśmy spożywać. Przede wszystkim należy słuchać organizmu – on wie najlepiej, czego mu potrzeba.

Do końca szkoły średniej nie miałam zwolnienia lekarskiego. Miałam żal do rodziców, że nie mogę iść do lekarza, ani dentysty i chociaż czasami opuścić zajęć w szkole. Jako osoba dorosła mój organizm czerpał już tylko z tych zapasów, które miał z młodości. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zaczęły się wizyty u lekarza, inny tryb życia – bardziej miejski, inne priorytety. Ogromne znaczenie miała moda – wszystko co dobre jest w sklepie. Półki sklepowe kusiły bogactwem produktów i nikt nie zastanawiał się, jaki jest ich wpływ na zdrowie – miały niesamowite smaki, zapachy, były czymś nowym. Pojawiły się chemiczne słodycze – chipsy, czekolady, żelki. Zachwycano się zupkami chińskimi, bo były proste do zrobienia i smaczne. Taki trend rozpoczął się w latach 90′ i trwa do dziś, choć jednocześnie wraca moda na zdrowe odżywianie. Kolejne firmy ulepszają swoje produkty pod kątem zdrowotnym, coraz więcej jest też na rynku produktów ekologicznych i lokalnych marek. Era McDonalds’a powoli dobiega końca.

Teraz, jako 64-letnia osoba z rozrzewnieniem wspominam czasy dzieciństwa i mądrość moich rodziców. Jedliśmy kiedy byliśmy głodni, a nie wtedy, kiedy było przygotowane. Jedliśmy tyle ile się chciało jeść, bo resztkami żywiły się zwierzęta domowe. Nikt do niczego nie zmuszał. Do tego dochodziła aktywność ruchowa – sanki, narty, łyżwy, Latem praca w polu, grabienie siana, pomaganie przy sądzeniu ziemniaków i ich wykopkach oraz żniwach. Bieganie boso rano po trawie.

Marzę, żeby świadomość była coraz większa, a dawne nawyki w społeczeństwie powróciły w jeszcze lepszej, mądrzejszej formie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *